Adrenalina była potężna, strachu wtedy nie było

Opublikowano:
Autor:

Adrenalina była potężna, strachu wtedy nie było  - Zdjęcie główne
Udostępnij na:
Facebook

Przeczytaj również:

Kultura

13 grudnia, 37 lat temu. Zatrzymani działacze gostyńskiej „Solidarności” stoją przed bramą więzienia w Ostrowie Wlkp. - Padło hasło z ust jednego, spacerującego z bronią maszynową: „A może seryjkę im przelecimy?”. Chodziło o zastraszenie. Zobaczyliśmy szpaler esbeków z psami, zomowców. Psy ujadały, a my szliśmy między nimi do celi - dzisiaj jwciąż z emocjami opowiadają o tamtych wydarzeniach.

 

Spotkanie byłych internowanych z ziemi gostyńskiej i regionu leszczyńskiego to doskonała okazja, aby przypomnieć sobie tamten moment. Zostało zorganizowane na Świętej Górze 9 grudnia, w związku z obchodzoną w tym roku 37. rocznicą wprowadzenia stanu wojennego w Polsce. Gospodarzem spotkania byli księża filipini z Kongregacji Oratorium św. Filipa Neri, a współorganizatorem była gmina Gostyń. Na Świętą Górę przybyło w sumie około 10 osób, które w 1981 r. osadzone zostały w obozach internowania (w tym 3 z Gostynia). Głównym punktem programu była msza święta w intencji internowanych i ofiar stanu wojennego. Przewodniczył jej ks. Marek Dudek, Cor. superior Kongregacji, a kazanie wygłosił ks. Leszek Woźnica Cor., kapelan „Solidarności”, oznaczony Krzyżem Solidarności, który jest nadawany działaczom opozycji wobec dyktatury PRL.

Byli za młodzi, żeby się bać

37 lat temu władze PRL uznały, że działacze „Solidarności” „pozostając na wolności nie będą przestrzegać porządku prawnego albo prowadzić będą działalność zagrażająca interesom bezpieczeństwa lub obronności państwa” (na podstawie jednego z zapisów art. 42 dekretu o stanie wojennym). Rozpoczęły się aresztowania. Wśród osadzonych znaleźli się Michał Neumann i Marek Majchrzak, działacze „Solidarności” w gostyńskiej hucie szkła. Tam najwcześniej zawiązała się ta organizacja w Gostyniu. Ówczesny przewodniczący Marek Majchrzak zapewnia, że „Solidarności” nie mogło nie być”.

- W hucie nie ja byłem inicjatorem. Pracownicy sami wymusili. Tylko stanąłem na czele. Zanim to się zaczęło, przynajmniej dwukrotnie doszło do zatrzymania produkcji i do strajku samych operatorów maszyn. On poszli do dyrektora, zażądali rozmów, a dalej to się samo potoczyło. Zaangażowałem się. Byłem tym, który pierwszy napisał na papierze protest przeciwko decyzji dyrektora o wysłaniu na zjazd. Wybrali mnie na przewodniczącego. Adrenalina była potężna, strachu wtedy nie było. Byłem za młody, żeby się bać - mówi.

Gdyby wtedy ktoś mu powiedział, że 3 noce można nie spać i nie być niewyspanym, to by nie uwierzył. Jego zastępcą był Michał Neumann. Dziś twierdzi, że „ludzie trochę za mocno w nas uwierzyli, bo chcieli od nas wszystko”. Przychodzili po mieszkania, a że półki w sklepach były puste - więc także po jedzenie i produkty spożywcze. To nie był łatwy okres. A mieliśmy tylko w zakładach pracy pomagać pracownikom - wspomina Michał Neumann.

Nie martwcie się. Damy radę!

Twierdzą, że chwil zatrzymania nie zapomną do końca życia. Była sobotnia noc, około godz. 1.30, kiedy Michał usłyszał walenie do drzwi. Początkowo nie chciał otworzyć, ale w końcu wpuścił do domu 4 mężczyzn. Nie pozwolili nawet pożegnać się z żoną i dzieckiem. Chcieli różne dokumenty. - Zabrałem cienką teczkę, w której były 2 ulotki. Chyba to im wystarczyło, bo nie robili żadnej rewizji. Zawieźli mnie na komendę milicji w Gostyniu. Było nas 8 internowanych z Gostynia. A między nimi był też internowany członek AK Marian Rączka. Byliśmy przestraszeni, zagubieni. Dodał nam trochę otuchy, jako doświadczony aresztowany. Pół chleba trzymał pod pachą i powiedział: „Panowie, nie martwcie się. Damy radę!” Już było nam lżej - wspomina dzisiaj Marek Neumann. Trafił najpierw do aresztu w Lesznie, a następnego dnia, w niedzielny poranek, do więzienia w Ostrowie Wlkp. To była męka.

Nogi „w sukach” zmarzły

Zima była ostra, duży mróz, poniżej -20 st. C . I to było najgorsze: wysieli przed bramą więzienia w Ostrowie Wlkp. Nie mogli wyprostować kolan, tak im nogi zmarzły. W nysach milicyjnych nie grzali. A brama przed więzieniem była zamknięta. Milicjanci czekali, nie wiedzieli co zrobić. I padło hasło z ust jednego ze spacerujących z bronią maszynową: „A może seryjkę im przelecimy?”. Chodziło o zastraszenie. Ostatecznie dowieźli nas do właściwej bramy - wysadzili z wozów - opowiada Michał Neumann. Zobaczyli szpaler esbeków z psami, wilczurami i zomowców. Psy ujadały, a zatrzymani szli między nimi do celi. - Przez kilka pierwszych dni chodziliśmy i spaliśmy w kurtkach. Szyby były powybijane, zimno było strasznie. Najgorsze były warunki socjalne. Była ubikacja, ale jedna na kilkanaście osób w celi - to było krępujące - mówi Michał Neumann.

Niesamowita spowiedź

Cały czas byli zastraszani. Pierwsze spotkanie w wigilie mieli z księdzem. Kto chciał mógł iść do spowiedzi. Wszyscy wykorzystali taką okazję. Nie spodziewali się, że ksiądz będzie „oknem na świat”. - W życiu nie byłem u takiej spowiedzi. Każdy osobno wchodził, od progu dostawaliśmy rozgrzeszenie, a później ksiądz opowiadał nam, co się dzieje. Nie wiedzieliśmy nic przez te kilka dni. Wstąpiła w nas otucha, człowiek aż by fruwał, jak wrócił do celi. Zażartowałem do kolegów: „teraz do domu już nie idę” - wspomina działacz „Solidarności” z huty szkła. A nie minęło kilka godzin, jak to właśnie on dowiedział się, że z Gostynia jako pierwszy zostaję zwolniony do domu. W nocy zawieźli mnie do Leszna. Około godz. 3.30 dojechałem do domu. Tam okazało się, że akurat pierwszego dnia świąt Bożego Narodzenia żony miały mieć spotkanie z internowanymi. - Przyjechałem wcześnie rano, przywitałem się z żoną, mamą. Poszliśmy na dworzec. Kiedy mnie zobaczyły żony pozostałych internowanych, wstąpiła w nie nadzieja - mówi Michał Neumann.

Napędzali, motywowali

Władze PRL sądziły, że przez internowanie złamią działaczy „Solidarności”. A było odwrotnie. Wtedy dopiero zaczęły się porządne posunięcia. Powiedzieli sobie - nie damy się. - Gostyń mocno działał. Leszno i Poznań twierdzili, że napędzamy ich, motywujemy - opowiada pan Michał. Akcji było dużo. Kolega Bernard Szperlik w nocy miał odwagę wejść na 65-metrowy komin huty. To było bardzo ryzykowne. Zawiesił tam olbrzymią flagę z prześcieradła, z napisem „Solidarność”. Na cmentarzu pojawił się wieniec z napisem „Ofiarom stanu wojennego”. Były ulotki, gazetki. Kiedy na Świętą Górę miała przyjechać delegacja, biskupi, zdobyli świetną farbę, aby na drodze napisać - nie można było tego zmyć. Zdawali sobie sprawę, że po tych akcjach mogą zostać zamknięci. - Mieliśmy młode żony, małe dzieci. Z nimi powinniśmy być. Ale nie robiliśmy tego dla chwały, zdjęć sobie nie robiliśmy. Mieliśmy zamiar ludziom pokazać, że nie wolno się bać - mówi. Koledzy, a wśród nich Bernard Szperlik, zbierali datki dla rodzin internowanych, aby im pomóc. Mężowie osadzeni, nie pracowali, pieniędzy nie było. Dla dobra Polski. Z dużym szacunkiem odnoszą się do żon - za to, że nie robiły wyrzutów. - Mówiłem, że wychodzę, a ona nie pytała dlaczego, po co, gdzie? - wspomina Michał Neumann. Z zakładu pracy sami się zwolnili z Markiem Majchrzakiem. Szefostwo przeszkadzało, utrudniało. Pan Michał miał dobrą fuchę, a po internowaniu przeniesiono go od razu na taki oddział, na który w ogóle nie powinien trafić, gdyż od dłuższego czasu chorował na oskrzela. Dostał się „do zestawiarni na sodę”. Po dwóch dniach trafił do lekarza, otrzymał zwolnienie chorobowe. To potem przerzucono go na inny dział - chodził po mieszkaniach i klozety szorował.

Udostępnij na:
Facebook
wróć na stronę główną

ZALOGUJ SIĘ - Twoje komentarze będą wyróżnione oraz uzyskasz dostęp do materiałów PREMIUM.

e-mail
hasło

Nie masz konta? ZAREJESTRUJ SIĘ Zapomniałeś hasła? ODZYSKAJ JE