Biznes rozwijał się przez lata

Opublikowano:
Autor:

Biznes rozwijał się przez lata - Zdjęcie główne
Udostępnij na:
Facebook

Przeczytaj również:

Wiadomości

Jak starego fiata i sprzęt, który mieścił się na jednej przyczepce zamienić na firmę, w której pracuje 110 osób? Wie o tym Józef Konarczak, który z rzeźnika świadczącego usługi u miejscowych rolników, stał się przedsiębiorcą negocjującym o wpływy polskiej gospodarki w Chinach. Artykuł opublikowany w numerze 35/2014 Życia Gostynia


Prestiżowa nagroda na targach Polagra – Food Poznań, „Złoty Laur” w Warszawie, certyfikaty jakości, tytuł „Wędliniarza Roku”. Wyróżnień przyznanych Zakładowi Mięsnemu Konarczak w Pogorzeli można by było jeszcze wiele wymienić. Dziś firma cieszy się uznaniem w lokalnym środowisku. Jest z pewnością jedną z bardziej kojarzonych, nie tylko przez swoje dobre wyroby, ale także działalność samego właściciela w sektorze publicznym. Zarówno samorząd, jak i organizacje pozarządowe mogą liczyć na wsparcie firmy przy organizowaniu spotkań w mieście czy na wsiach. Prócz tego Józef Konarczak przez wiele lat udzielał się jako rady powiatowy. Miał także znaczący wpływ na tworzenie Stowarzyszenia Rzeźników i Wędliniarzy RP, którego cały czas jest członkiem. W firmie wprowadza coraz nowocześniejsze rozwiązania. Kładzie nacisk na jakość wyrobów. Aż trudno uwierzyć, że zaczynał od przysłowiowego zera.

To co zarobiłem, odkładałem
A jakie były początki? Gdy Józef Konarczak był nastolatkiem wcale nie widział swojej przyszłości w rzeźnictwie. Pracował jako doradca rolny. Fachu rzeźnickiego nauczył się u boku stryja, który posiadał mały zakład usługowy. – Szło mi całkiem nieźle, dlatego po pracy czasem przychodziłem do niego i dorabiałem sobie – opowiada Józef Konarczak. Gdy założył rodzinę, w latach 80 – tych, stwierdził, że pensji jej nie utrzyma. – Uznałem, że kiepsko będę żył. A że zmieniały się czasy, że można było myśleć o biznesie, to chciałem zmienić zawód i w wieku 30 lat poszedłem się uczyć za rzeźnika – mówi przedsiębiorca. Choć miał wątpliwości. - Czy się uda? Czy warto? Czy będę w stanie podołać dotychczasowym obowiązkom i nauce? - wymienia obawy. Mimo że decyzja nie była łatwa, postanowił zaryzykować. Plan stworzenia własnej firmy zaczął wcielać w życie. - Takie były czasy, że jak poszedłem do stryja pracować, zarobiłem jeszcze raz tyle, ile w służbie rolnej. Żona pracowała w GS i właściwie żyliśmy z jej pensji. To co ja zarobiłem, odkładałem – tłumaczy Józef Konarczak. Założył firmę. - Miałem starego fiata, przyczepkę i swój sprzęt, jeździłem po rolnikach i robiłem usługi rzeźnickie. Wtedy zastanawiałem się: „cholera co będę robił w lecie?” Wtedy nie ma dobrych warunków do zabijania świń. Okazało się, że miałem tyle zamówień, iż nie mogłem ich przerobić w pozostałych porach roku i latem też było dużo pracy. Gdy było gorąco, robiło się w nocy – wyjaśnia biznesmen.

Chciałem być profesjonalistą
Informacja o dobrym młodym rzeźniku szybko rozeszła się po okolicy. Do Józefa Konarczaka zgłaszało się wielu gospodarzy. O szybkim sukcesie, w dużej mierze, zapewne zadecydowało również to, że wcześniej, pracując jeszcze jako doradca, wyrobił sobie kontakty. Doszło do tego, że zaczął sam wybierać klientów. Chodziło o to, że musieli dysponować odpowiednim miejscem do obróbki i przerobu mięsa. Szczególnie panie chętnie widywały  na swojej posesji Józefa Konarczaka. I to nie było związane z faktem, że był młody i wysportowany. Po swojej wizycie, za każdym razem, starał się pozostawić porządek. - Niektórzy rzeźnicy byli tacy, że gdy pocięli mięso mówili gospodyni: „to teraz sobie pogotuj”. Ja chciałem być profesjonalistą. Miałem swój sprzęt, nawet swoje wanienki i „wilka” – sięga pamięcią do przeszłości Józef Konarczak. Pierwszego „wilka” (maszynkę do robienia kiełbasy) zdobył przypadkiem. O jego istnieniu wiedział, gdy jeszcze nie miał pojęcia, że kiedyś go użyje. – To było, gdy byłem kawalerem. Pracowałem w ośrodku doradztwa rolniczego i pojechałem z kolegą do jego stajni. Zobaczyłem urządzenie. Zastanawiałem się, skąd to ma? Odparł, że jego dziadek przed wojną był rzeźnikiem i został „wilk”. Potem pokazał mi jeszcze szczątki tego zakładu. Gdy, po kilku dobrych latach, otworzyłem swój biznes i szukałem sprzętu, nie mogłem nic kupić. Trudno było w cokolwiek się wyposażyć. Przypomniałem sobie o tym starym „wilczku”, który ze mną wszędzie potem jeździł – mówi Józef Konarczak. Sprzęt wymagał gruntownego remontu, ale na szczęście, znał kogoś, kto umiał naprawić. Ktoś inny zrobił z rury nadziewarkę. W sklepach nic nie było, toteż trzeba było nieźle się natrudzić, by coś mieć własnego. Jak nigdy wcześniej i później, liczyła się wtedy zaradność.

No jak majster! Wypijesz sobie?
Biznesmen z Pogorzeli przyznaje, że praca rzeźnika nie należała do lekkich. Zdarzało się, że w gospodarstwie, w którym ubijał sztukę, nie mógł liczyć na pomoc nikogo z domowników.- Czasem szukałem kogoś, żeby mi pomógł podciągnąć świniaka na drabinie. Czasem nie było nikogo. Gospodarz wyjeżdżał na pole, pozostawały jedynie kobiety. Wtedy samemu trzeba było to szarpnąć – wspomina. Musiał wykazać się siłą. Ale radził sobie, w końcu wcześniej, przez 9 lat był zapaśnikiem. – Parę w rękach miałem. Poza tym później kupiłem wielokrążek i dźwignię robiłem – tłumaczy. Niektórzy klienci dziwili się nowym zwyczajom młodego rzeźnika, który grzecznie odmawiał, gdy przynoszono mu pół litra wódki. - Czasem zdarzały się humorystyczne sytuacje. Przyjeżdżało się do gospodarstwa, szybkie śniadanko i po jedzeniu idzie gospodyni, niesie pól litra i cztery piwa. A ja do niej: „po co to pani niesie?”. Ona na to: „no jak, przecież majster wypijesz sobie?!”. No tak, gdybym to wypił, leżałbym koło tej świni – wspomina Józef Konarczak. Przytacza też inny przykład. – Pamiętam, była taka fajna babcia i powiedziała do swego syna: „Janek słuchaj, idź do tego majstra, bo chyba sam wstydzi się wypić” – mówi. Przekonuje, że nigdy nie tolerował alkoholu w pracy. Tym bardziej, że miał świadomość obowiązków, jakie czekały na niego po powrocie. – Wracałem o 17.00 i były fundamenty do kopania. Pieniędzy nie było na wynajem murarzy, to zasuwało się samemu. Wszystko co można było samemu zrobić, to robiłem. Mieciu Drukarczyk, kolega z dzieciństwa, który dziś ma firmę budowlaną, wymierzył mi wtedy i dawał porady, jak budować, resztę już sam robiłem – tłumaczy. Józef Konarczak wszedł w kolejny etap rozwoju firmy  - rozpoczął budowę małego pomieszczenia na usługi rzeźnickie.

Urzędnicy śmiali się
Na dogodne kredyty w latach 80 – tych młody przedsiębiorca nie miał żadnych szans. - Za czasów Balcerowicza pierwszy kredyt wziąłem, spłacałem go, materiały kupiłem. Nagle okazało się, że oprocentowanie jest na 60% i trzeba było szybko spłacić, ale wtedy trochę zarabiałem i można było te rzeczy pogodzić – stwierdza biznesmen. Pierwszy budynek, postawiony przez Józefa Konarczaka, miał wymiary 6 na 18 metrów. Powstał jeszcze w latach 80 – tych. Mieścił się na terenie obecnego zakładu. Formalnie był budynkiem gospodarczym. – Gdy zwróciłem się o pozwolenie na budowę, ówczesne władze stwierdziły, że nie ma czegoś takiego, jak prywatny lokal usługowy i nikt nie zgodzi się na to. W związku z tym zrobiłem projekt na budynek gospodarczy. Obiekt dla celów usługowych był dla urzędników na tyle dziwnym tworem, że nie wyobrażali sobie go. Śmiali się z mojego pomysłu – opowiada. Na utrudnienia przy rozwijaniu biznesu napotykał w wielu sytuacjach. Dziś trudno sobie wyobrazić, ile trudu wymagało pozyskanie chociażby budulca. Gdy, po wielu zabiegach, Józefowi Konarczakowi przyznano dwa transporty pustaków, nie mogło objeść się bez uciążliwych zdarzeń. -  Trzeba było pojechać po towar do Milicza. Wziąłem od ojca transport i pojechałem. Myślałem, że skoro jestem umówiony, załadowanie potrwa 2 godziny i wrócę. Okazało się, że to była gehenna. Zajechałem. Każą mi stać i czekać, no to czekam. W miedzy czasie wjeżdżają i wyjeżdżają jakieś inne samochody, a my nadal stoimy. Okazało się, że pojazdy były z państwowych firm, więc w ich przypadku musiało wszystko iść szybko. A my staliśmy, jak takie sieroty. Takich jak my było więcej, zebrało się towarzystwo, naśmialiśmy się. Ojciec pojechał mnie szukać, był zdziwiony, gdzie ja jestem! Nie było wtedy telefonów komórkowych. Do stacjonarnego też nie miałem dostępu, żeby się skontaktować. Stało się gdzieś w kolejce w polu. Załadowałem się po 24 godzinach – wspomina. Stwierdza, że dziś do tego rodzaju sytuacji podchodzi się z sentymentem. - Czasy się pozmieniały, cash i masz wszystko! – komentuje biznesmen. Czy bardziej się doceniało to, co się ma, bo trudniej było to zdobyć? - Różnie to było. Nie raz był moment, gdy człowiek mówił: „po cholerę mi to potrzebne!” A z drugiej strony, gdy było ciężko i coś się zrobiło, to była świadomość, że fajnie własnymi łapami coś zrobić. Nie było ładowarek i własnoręcznie trzeba było tony piachu przewalić – mówi mieszkaniec Pogorzeli.

On wyrabiał kiełbasę, ona sprzedawała
Wraz ze zmianą ustroju w 1989 r. przyszedł też czas na modyfikację firmy. Józef Konarczak poszerzył swoją działalność o handel. W altanie własnego domu zrobił, nielegalny wówczas, sklepik. On wyrabiał kiełbasę, żona sprzedawała. - Zainteresowanie było. Miałem markę, a poza tym na rynku nie było wiele rzeczy. Ludzie szukali normalnego jedzenia. Były masarnie GS, które miały przydziały i nie zawsze ich wyroby były dobre. Ale to nie była wina rzemieślników. Wielu z nich było fachowcami jeszcze przedwojennymi. Mieli kontyngent i robili z tego, co im dali – tłumaczy przedsiębiorca. Przyznaje, że na przełomie lat 80 i 90 – tych nie miał wizji, jak ostatecznie będzie wyglądał jego zakład. – Nie przerosło mnie to, ale przerosło moje oczekiwania, bo zamysł był taki, że zrobię sobie mały zakład usługowy, dzięki któremu nie będę musiał przerabiać mięsa u kogoś w domu, tylko będę usługi wykonywał tutaj – stwierdza. Na tym, jak dziś doskonale wiemy, jednak się nie skończyło. Zakład rzeźnicki rozwijał się. Pojawił się pierwszy pracownik, potem kolejny. Nastąpiło powiększenie zakładu. – Pierwszy pracownik jest w moim zakładzie do dziś. Gdy przyszedł był uczniem, potem się zatrudnił. Później była pani, która sprzątała. Jeśli chodzi o kolejne osoby, to specjalnie już nie pamiętam. Nie było tak, że jednego dnia przyjmujemy mnóstwo ludzi i działamy. To był systematyczny rozwój. W latach 90 – tych ludzie garnęli się do tego zawodu. Przez zakład przewinęło się 50 uczniów. Kilku jest takich, którzy u mnie pracują, inni odeszli. Albo zawód zmienili – tłumaczy Józef Konarczak.

Zdusić małe firmy
Ciężki okres przedsiębiorstwo przeżywało w momencie wejścia Polski do Unii Europejskiej. Było to związane ze zmianą przepisów sanitarnych. - Mieliśmy powiedziane, albo przystosujemy się do wymogów unijnych i nikt się nie pytał skąd weźmiemy pieniądze, albo zamkniemy się. Trudno było pozyskać pieniądze z funduszu o nazwie Sapard. Gdzie jeździliśmy, wszyscy mówili, że właściwie jest to tak skomplikowane, iż nie damy rady ściągnąć kasy. Jedynie szansę na to miały duże firmy. A okazało się, że była zmowa w Polsce. Przekonałem się, że wszyscy nas straszyli po to, by specjalnie się nie wychylać i tych pieniędzy nie brać na rozbudowę. A w rzeczywistości wniosek o unijne środki był prosty – wspomina. Dodaje, że niektóre zakłady nie wytrzymały finansowo, przeinwestowały i upadły.  – 2005 był rokiem trudnym do tego stopnia, że w pewnym momencie powiedziałem, ja już więcej pieniędzy nie mam. To co mogłem zrobić, to zrobiłem, reszta to wola Boże - dostanę uprawnienia albo nie. Ale udało się – stwierdza.

Dziś byłoby trudniej
Obecnie firma jest rodzinną spółką. Pracują w niej już dorosłe dzieci założyciela. Zakres jej działalności obejmuje skup żywca, ubój, rozbiór, produkcję mięsa kulinarnego, wędlin, wędlin podrobowych oraz różnego rodzaju szynek i wędzonek. Zakład Mięsny Konarczak prowadzi sprzedaż hurtową i detaliczną na terenie województwa wielkopolskiego, dolnośląskiego i zachodniopomorskiego. Posiada także sieć własnych sklepów firmowych. Aktywnie uczestniczył budowaniu wizerunku polskiego przetwórstwa mięsnego za granicą. Jako członek Stowarzyszenia Rzeźników i Wędliniarzy RP brał udział w rozmowach z przedstawicielami Chin o eksporcie towaru z naszego kraju. – Zawsze zależało mi na tym, by to co robię, nigdy mnie nie przerastało. Było stabilne, poukładane, a przede wszystkim przyświecała mi myśl, że to co robię, ma być nie tylko satysfakcją dla mnie, ale i czymś, co rzeczywiście ludziom będzie smakować. (…) Właściwie 25 lat temu nie myślałem, że  przedsiębiorstwo się tak rozrośnie i będzie zatrudniało aż tylu ludzi, jak na warunki pogorzelskie – stwierdza biznesmen. A gdyby miał ocenić możliwości otwarcia firmy w tej chwili, z realiami sprzed 25 lat? - Trudno mi to odpowiedzieć jednoznacznie. Myślę, że jednak trudniej. Wtedy mieliśmy o tyle łatwiej, że wszystko się tworzyło, nie było wielu rzeczy. Dziś jest nasycenie rynku. I teraz prócz posiadanej wizji, dobrze, jeśli ktoś trafi w produkt, który na rynku będzie się sprzedawał -  mówi.

Udostępnij na:
Facebook
wróć na stronę główną

ZALOGUJ SIĘ - Twoje komentarze będą wyróżnione oraz uzyskasz dostęp do materiałów PREMIUM.

e-mail
hasło

Nie masz konta? ZAREJESTRUJ SIĘ Zapomniałeś hasła? ODZYSKAJ JE