Nie boi się określenia grabarz. W końcu nim jest

Opublikowano:
Autor:

Nie boi się określenia grabarz. W końcu nim jest - Zdjęcie główne
Udostępnij na:
Facebook

Przeczytaj również:

Kultura

– Byłem w sanatorium i pytają o mój zawód. Mówię, że mam zakład pogrzebowy Szukają, szukają w papierach i mówią, że takiego zajęcia nie ma. No to dodaję - grabarz. A, grabarz jest – zdradza Ryszard Danielczyk z Krobi, który „obcuje ze śmiercią” już prawie 30 lat.

Przez ten czas pochował około 4500 ludzi, czyli tylu, ile mniej więcej wynosi ludność miasta. Nie robi mu różnicy, czy ktoś powie, że „świadczy usługi pogrzebowe” czy, że jest grabarzem. Choć stwierdza, że „pogrzeby są zawsze pogrzebami”, to jednocześnie przyznaje, że wiele się w jego branży zmieniło. Od oprawy ceremonii, przez liczbę osób przychodzących na cmentarz, po sposoby chowania zmarłych. Gdy zaczynał pracę w tym fachu, liczył się tylko wykopany grób i nikt nie patrzył na hałdę ziemi obok.

Po nastaniu transformacji systemowej nastąpił przełom także w tym biznesie. Pojawiły się prywatne zakłady pogrzebowe, które zaczęły walczyć o rynek i wymuszać na sobie podnoszenie jakości usług. Temu mają też służyć organizowane co roku targi funeralne m.in. w Kielcach, gdzie każdy grabarz znajdzie, czego tylko dusza zapragnie.

– 30 lat temu trzeba było wszystkiego szukać. A dzisiaj praktycznie pojedziesz na targi i firmę otworzysz od ręki. Wszystko kupisz, od łopaty po karawan – opowiada Ryszard Danielczyk.

Obecnie jego zakład organizuje około 150 pogrzebów rocznie. Jakieś 25% więcej, niż w początkach swojej działalności (120 pogrzebów), z tym, że obsługuje większy teren w stosunku do tego przed laty. I nie chodzi tylko o Krobię i okolice. Ostatnio firma przygotowywała w krótkim odstępie czasu trzy pogrzeby osób spod Warszawy. Najdalej zdarzało się krobskiemu grabarzowi jechać po zmarłego do Manchesteru. Odbieranie zwłok z Anglii wiąże się nie tylko z kontaktem z tak często widywanym w filmach koronerem, ale także masą papierkowej roboty.

Nadal się uczy "chować"

W swojej pracy widział już niejedno. Pośród osób, które pochował, byli także przedstawiciele zawodów, gdzie pogrzeby mają wyjątkowe oprawy np.: policjanci, strażacy, wojskowi czy księża. Gdy chował pewnego pułkownika jedynym, co jego firma robiła przy całej ceremonii było złożenie trumny do grobu. A to tylko dlatego, że żołnierze nie powinni „składać swojego dowódcy do ziemi”. Z kolei w przypadku księży, inaczej niż przy innych zmarłych, duchowny w kościele odwrócony jest głową od ołtarza, żeby widział swoich wiernych.

– Ale zakonnica już nie. Tylko ksiądz – mówi właściciel zakładu pogrzebowego.

Nietypowy przebieg mają też coraz częściej pogrzeby motocyklistów. Swego czasu, gdy chowano młodego fana dwóch kółek, ksiądz pozwolił wjechać jego kompanom na cmentarz, żeby stanęli przy grobie i „przegazowali”.

W pamięci R. Danielczyka żywe jest również wspomnienie ostatniej drogi śpiewaczki operowej koncertującej w Niemczech. Gdy zmarła i spoczęła w naszych rodzinnych stronach, na jej pogrzebie zaśpiewały poznańskie „Słowiki” akurat przebywające na wakacjach w pobliżu Krobi. Widocznym dowodem na to, że w tej profesji człowiek cały czas się uczy są także ceremonie pogrzebowe osób innych wyznań.

Raz chowaliśmy świadka Jehowy. Rodzina przyjechała z Wrocławia i prosiła, żeby wszystko zrobić w jeden dzień. Na cmentarzu nie chcieli krzyża, tylko zwykły kołek z tabliczką. Było trochę nieswojo, bo nie wiedzieliśmy, czy będą coś śpiewać czy mówić – opowiada wieloletni grabarz.

Dla nikogo nie będzie chyba zaskoczeniem, że najgorsze pogrzeby dotyczą dzieci. Widok rodziców stojących nad grobem lub osieroconego malucha nigdy nie jest łatwy.

– Wtedy każdy nie wie, gdzie spojrzeć – przyznaje Ryszard Danielczyk.

Nawet dla wydawałoby się obytego ze śmiercią grabarza jest to szczególnie wstrząsające przeżycie. Zupełnie inaczej, gdy składa się do ziemi osobę wiekową, która odeszła naturalną śmiercią, a inaczej nowo narodzone życie.

– Patrzysz na takie małe dzieciątko i na rączkach delikatnie wkładasz do trumienki. Serce się kraje, gdy to człowiek robi – dodaje mężczyzna.

Nurkowanie daje ukojenie

Ale właśnie, czy można przyzwyczaić się do stałej obecności śmierci? Czy wystarczy duża odporność psychiczna, aby sprawdzić się w tym zawodzie? Raczej nie.

– Mimo tego, że idzie się na urlop, to na początku jest się zamkniętym w sobie. Bo to od razu ci nie wyjdzie z głowy. A nie daj Boże, żebyś miał jeszcze ze cztery pogrzeby raz za razem, gdzie żona chowa męża i małe dzieci przy tym. Człowiekowi wydaje się, że my kończymy pracę i po wszystkim. Tymczasem przyjeżdżamy do domu i myślimy, jakby to było w naszym przypadku. Dlatego też wziąłem się za nurkowanie, bo w wodzie musisz się mocno skoncentrować na tym co robisz. I wtedy wszystko odchodzi, puszcza – tłumaczy R. Danielczyk.

Dodatkowym obciążeniem jest to, że grabarze muszą być po częścią psychologami, bo bardzo często osoby, które straciły kogoś bliskiego, są w rozsypce. Oni są wtedy kimś w rodzaju psychoterapeuty pierwszego kontaktu. Mogą się nawet szkolić w tym zakresie, gdyż targi funeralne oferują również bogatą gamę szkoleń w rodzaju: jak rozmawiać z ludźmi w żałobie?

– Każdy człowiek, który do mnie przychodzi jest inny, inaczej reaguje. Ludzie, którzy się u mnie zjawiają, chcą żeby ich wysłuchać, doradzić w pewnych sprawach. Powtarzam swoim chłopakom, że nie sztuką jest mówić, gdy ktoś przyjdzie. Ty go najpierw wysłuchaj, co on chce ci powiedzieć. Dopiero wtedy wiesz, jak masz z nim rozmawiać – wyjaśnia grabarz.

Jego zakład świadczy kompleksowe usługi: od pierwszego kontaktu ze zmarłym w domu, przez transport do chłodni, ubieranie zwłok, zapewnienie trumny, po przewiezienie do kościoła. Oczywiście w to wszystko wchodzi także wykopanie grobu, złożenie i zasypanie trumny oraz ułożenie kwiatów. Czasami słyszy pytania, czy nie boi się spędzać tak dużo czasu w towarzystwie zmarłych? Wtedy odpowiada:

– A co mi nieboszczyk zrobi? Nieboszczyk mi nic nie zrobi, żywego się bardziej boję. Mogę za niego najwyżej zdrowaśkę zmówić i pomału z szacunkiem jechać.

Lepiej pamietąć żywego

Nie zdarzyli mu się jeszcze klienci z dziwnymi wymaganiami. Kremowanie zwłok nie jest już niczym niezwykłym, a powoli staje się chlebem powszednim. Najczęściej złożenie w urnie jest spełnieniem ostatniej woli zmarłego. Ceremonia nie różni się niczym od pochowania w trumnie. Tylko raz zdarzyło się krobskiemu grabarzowi, że rodzina chciała pojechać z nim do krematorium i tam uczestniczyć w mszy. Ludzie mają różne propozycje co do pogrzebów, a on ich wtedy uświadamia, czy można to zrobić, czy nie. Doradza też, czy wystawić zmarłego na widok publiczny czy też nie.

– Lepiej w niektórych przypadkach zapamiętać, jak ktoś wyglądał za życia aniżeli po śmierci – podpowiada Ryszard Danielczyk.

W jego pracy zdarzało mu się także brać udział w ekshumacjach. Najwięcej takich przypadków zanotował podczas otwierania cmentarza w Pudliszkach, gdy w ciągu jednego miesiąca przeprowadzono ich ponad 20.

Kiedyś ludzie szli firmami

Od lat zauważa, że coraz mniej ludzi przychodzi na pogrzeby. Dużo zależy od tego, kto umarł, gdzie pracował. Więcej żałobników zjawia się towarzyszyć w ostatniej drodze mężczyznom. Bo miał szersze grono kolegów, komuś tam pomagał poza domem. W przypadku kobiet są to najczęściej przyjaciółki, które się znały lub blisko siebie mieszkały.

– W Pudliszkach było kiedyś tak, że jak ktoś zmarł z zakładu czy PGR-ów, to wszyscy ludzie szli. A teraz nie ma tych firm, więc idzie kto chce. Ale u nas pogrzeby są nadal większe niż w dużych miastach. Byłem na pogrzebie w Warszawie, to było 23 osoby. I z tego jeszcze 8 od nas – relacjonuje krobski grabarz.

Najliczniejsze pogrzeby, jakie przychodzą mu do głowy to ceremonie pożegnalne jednego z byłych dyrektorów miejscowej szkoły podstawowej, proboszcza, burmistrza Krobi oraz dwóch braci tragicznie zmarłych w wypadku.

Jednak działalność w małej miejscowości ma też swoje minusy. Do głównych należy fakt, że to niewielka społeczność. Właściciel zakładu pogrzebowego nie jest tutaj tylko właścicielem zakładu pogrzebowego. Nie przyjdzie, nie zrobi swojej roboty i nie wymówi się, że nikogo nie zna.

– To jest dodatkowe obciążenie. Bo miałeś kolegę, idziesz do niego do domu i z jego żoną się dobrze znasz a ona ci mówi: „No widzisz umarł mi”. Co jej masz powiedzieć? – pyta retorycznie R. Danielczyk.

Czy minione święto Wszystkich Świętych oraz Dzień Zadusznych to jakiś szczególny okres dla grabarza? Ryszard Danielczyk odpowiada, że inaczej czuje się, gdy idzie w te dni na cmentarz i spotyka tam ludzi, od których wcześniej zabierał kogoś bliskiego. Bo wtedy nie ma już w nich takiego smutku.

Udostępnij na:
Facebook
wróć na stronę główną

ZALOGUJ SIĘ - Twoje komentarze będą wyróżnione oraz uzyskasz dostęp do materiałów PREMIUM.

e-mail
hasło

Nie masz konta? ZAREJESTRUJ SIĘ Zapomniałeś hasła? ODZYSKAJ JE